Anna Elżbieta Kamieniecka
Piękno, dobro i prawda – za którymi tęsknimy, do których mimowolnie się odwołujemy i które nie przestają być naszym punktem odniesienia, ta triada jest dziś nam skutecznie odbierana w świecie sztuki współczesnej, jakby należała do wymierającego gatunku. Z dala od ideologii, która infiltruje dziś każdy metr kwadratowy, istnieje jednak inny świat. Świat, w którym rozpoznajemy własne metafizyczne poruszenia, pragnienia i nadzieje. Świat, który próbowano zastąpić marksizmem, psychoanalizą, awangardą i uspołecznieniem sztuki, zacierając ślady pierwiastka nadprzyrodzonego i wymazując słowo Bóg z użycia.
Ewa Malijewska wydaje się odporna na oskarżenia o reakcyjność, jakimi próbuje się dziś zawstydzić współczesnych artystów, którzy nie zapominają o świecie ducha. Nie ulega też modom i nie przehandlowuje duchowości za odpryski new age. Swoją twórczością udowadnia, że w ogrodzie sztuk nie każde z drzew zostało wycięte. Że kolor, światło i tajemny nerw prowadzący rękę malarza, mogą jeszcze służyć poszukiwaniom duchowym, zamiast być narzędziem poprawnej politycznie strategii. Że sztuka współczesna nie musi grzęznąć w bagnie awangardy, neo awangardy, czyli de facto wydzielin ludzkich i sprzętów AGD, które urastają do miana artefaktu; nowoczesności, która od swojego początku przyjęła pozę wyszydzania tego, co boskie i w tej pozie pozostała nieporuszona niczym mucha uwięziona w bursztynie.
Obrazy Ewy pokazują nam świat odepchnięty i wypierany w dobie wojującej dechrystianizacji, którą przyjmuje się coraz częściej na zasadzie osmozy, bez świadomości, że najwyżej stojąca cywilizacja łacińska wyrasta z chrześcijaństwa. Ten rodzaj malarstwa jest wyciągnięciem ręki po pałeczkę, którą dzierżą w skali wieczności artyści popychający ludzkość do duchowych i egzystencjalnych poszukiwań, choć te koneksje próbuje się dziś podważyć, czy zagłuszyć teoriami sztuki współczesnej. Jej wpływy zaś sięgają nie tylko Akademii Sztuki, czy katedr wyższych uczelni, ale i samego Kościoła.
We współczesnej galerii bohaterowie prac Ewy często egzystują jako przedmiot wzgardy czy ośmieszenia. Bo chociaż upłynął już wiek od rewolucji bolszewickiej, która zainicjowała takie zmiany i tendencje w sztuce, Bóg nigdy nie zniknął z wyobraźni rewolucjonistów, jakby ci nie potrafili stworzyć nic, co nie byłoby do niego w kontrze. Tak bardzo awangardzistów Bóg nie obchodzi, że jest wrogiem publicznym numer jeden w rezerwuarze ich imaginacji. Ewa nie podejmuje jednak dialogu z bluźnierstwem, który od dawna jest aktem wyważania otwartych drzwi i napawania się swoją transgresją. Idzie swoją drogą, omijając grząski grunt „odwagi” ośmieszania tego, co święte, która dziś „artystów” nic nie kosztuje.
Udowadnia, że Maryja, czy Jezus nie muszą być postaciami wyjętymi ze zbanalizowanej ikonografii. Ze świeżym spojrzeniem konwertyty prowadzi nas do miejsc opuszczonych przez współczesnego artystę i korzysta z braku tłoku i zamieszania.
Weźmy obraz Ukrzyżowanego Jezusa – z uderzającym ładunkiem cierpienia, ale i czegoś intymnego, co ma swój początek w spojrzeniu nakierowanym wprost na odbiorcę i opowiadającym historię świętej krwi w sposób, który wymyka się łatwym odniesieniom do tradycji. Obraz zdradza przy tym osobiste tony w kontakcie z Bogiem-Człowiekiem – łaknienie spotkania, chęć poznania i bliskość Tajemnicy, która leczy.
Matka Boska – Gietrzwałdzka, czy Kodeńska, jest tą Matką, z którą nawiązujemy bliski kontakt, a nie odległą marmurową świętą, która srogo kontempluje ludzki upadek, jest Matką spoglądającą na nas i poprzez nas, pośredniczką między wiecznością, a tu i teraz, pogromczynią przeszkód stojących na drodze między nami a Bogiem-Człowiekiem. Jest święta syntezą – wielkości i pokory.
Duch Święty – w materialistycznym świecie, gdzie zaprzedaliśmy nasze zmysły bożkowi przyjemności, obrazy łączące nas ze światem boskim, stają się potwarzą dla całych pokoleń awangardy tępiących ślady duchowości w obszernych i często niemych przestrzeniach muzeów sztuki współczesnej, gdzie artysta działa metodą szoku, perwersji i maniakalnego skupienia na własnym ego, stając się alfą i omegą artystycznego pomieszania w XX i XXI wieku. Duch Święty, ta tajemnicza postać, objawia się tam, gdzie jeszcze nie wytępiono całych pokładów pokory. Zdaje się obecny tam, gdzie dajemy jej głos i gdzie otwieramy się na obecność Boga osobowego, którego istnienie podważa zarówno komunizm, jak i new age.
No, właśnie. Bóg? To słowo coraz częściej jest wymazywane, odstawiane do kąta, a jeśli ma ono rację bytu, to jako przedmiot szyderstw. Bożkiem stało się bowiem ciało, przyjemność, czy nawet sama entropia, w zderzeniu z którymi postacie boskie zdają się w najlepszym razie nie fotogeniczne. Nie dla Ewy Malijewskiej, która bezpretensjonalnie dzieli się z nami własnym doświadczeniem Boga, co w dobie poprawności politycznej zyskuje nowy ciężar gatunkowy. To wymaga zarazem odwagi i postawy bezbronności, wystawienia na widok publiczny tego egzystencjalnego skandalu, jakim jest ofiara Boga-Człowieka, który spogląda na nas z obrazów Ewy, jakby dopiero co był w naszej sprawie wychłostany, z cierniową koroną na głowie, w drodze na Golgotę. Doświadczenie Krzyża tak dziś ośmieszone, otwiera się przed nami z różnego kalibru pytaniami. Czasem jest to pytanie dogłębnie metafizyczne, a czasem proste, choć i dotkliwe zapytanie o nasz kontakt z rzeczywistością.
Jest więc w tej twórczości malarskiej rzucone wyzwanie – zarówno dla twórcy jak i dla odbiorcy, zarówno dla wierzącego jak i dla niewierzącego, bo jedni i drudzy żyjemy w zsekularyzowanym świecie, w którym coraz częściej bardziej się liczy, co masz na sobie, niż co masz w sobie. Święci z obrazów Ewy zapraszają nas do spojrzenia w głąb siebie, do udzielenia sobie odpowiedzi na pytania, które rodzą się w wolnej od zgiełku ciszy. W świecie rozpiętym między strachem, a żądzą, jedną z umiejętności poddawanych próbie jest bowiem zdolność samodzielnego myślenia, czyli to, co odróżnia nas od zwierząt, którymi wmawia się nam dziś, że jesteśmy.
Obrazy świętych konfrontują człowieka z jego własnym wyborami, są żywym pytaniem o to, czy poprzestaje się na tym, co doraźne, czy jednak sięga się w stronę wieczności. Boga nie interesują pozory i zdolny ikonograf jest zdolny przekazać ten rodzaj metafizycznego napięcia w spojrzeniu Stwórcy na stworzenie.
Możemy więc patrzeć na prace Ewy z wyłącznie sekularnej perspektywy, ale możemy też podjąć rzucone wyzwanie i próbować dostrzec zerwany pomost między sztuką, która u swego zarania była wybitnie religijna ze współczesnością odwróconą od swoich korzeni. Możemy odpowiedzieć na spojrzenie płynące z obrazów Ewy, na to spojrzenie nie stąd, spojrzenie stanowiące obietnicę i zapowiedź innego świata, który dziś jest na cenzurowanym.
Ten inny świat może nam się objawić z przerażającą jasnością, a może być ledwie przeczuciem pytania, które nigdy nie zostało w nas sformułowane. Uczmy się więc patrzeć, aby widzieć i pozwólmy świętym spoglądać na nas. Tę lekcję daje nam bowiem artysta idący pod prąd, dzielący się tym, co niewidzialne, dający nam wgląd w doświadczenie, które przekracza tak powszechne dziś dziedzictwo kłamstwa, brzydoty i zła, którym z taką dumą i uporem stawia się dziś ołtarze. Kogo są one w stanie nakarmić? Pobudzić do refleksji? W kim są one w stanie poruszyć tęsknotę za miejscem nie z tego świata, ale prześwitującym cierpliwie przez tkankę zmysłów? W kimś, kto daje się zwieść lub w kimś, kto lubi stan zwiedzenia. Wąż epatuje nas dziś z różnych kątów i zakamarków świata sztuki i pop kultury, znosząc różnice między nimi. Kogo jest jednak w stanie nakarmić swoimi obietnicami bez pokrycia? Jego nieobecność na płótnach prac Ewy jest świadoma i znacząca. Tak, to Ewę skusił wąż do zerwania jabłka. Dlatego jej następczynią okazała się Maryja, podobnie jak następcą Adama stał się Jezus. Spójrzcie na nich, zdaje się mówić Ewa Malijewska, spójrzcie na źródło wszechrzeczy. Nie marnujcie czasu na kontemplację śmieci. Bo czasu nikt nam nie zwróci nie tylko w tym, ale i w innym świecie.